cz. I.
Dzisiaj, wczesnym rankiem, tak około 6.30 poczułam, wychodząc z domu, że oto lato powoli, na razie jeszcze prawie niezauważalnie przeobraża się w jesień. A przynajmniej subtelnie ją zapowiada. Lekka mgła opatuliła spokojnie świat, szyby zaparowały w samochodzie, na plecach poczułam dreszcz (nie spowodowany emocjami, a niższą temperaturą). I tak mnie naszła refleksja, że oto lato, intensywny lipiec i sierpień, na które czekałam i do których przygotowywałam się prawie całą wiosnę dobiegają końca. I czuję, że to był naprawdę dobry czas. Sprawił, że mam się świetnie w teraźniejszości i jestem otwarta na jesień.
W to lato sporo się nauczyłam. Wszystkie doświadczenia nadal układają się we mnie i pewnie będą procentować w kolejnych wiosnach życia. Stąd dzisiaj, moje osobiste krótkie refleksyjne podsumowanie okresu wakacyjnego 2016. Właściwie zebrało się tego na kilka wpisów. Zacznijmy zatem od tego…
Bez względu czy intensywnie pracowałam czy wypoczywałam to, co nadawało największe znaczenie mojemu wakacyjnemu czasowi to ludzie. Ci, których znam bardzo dobrze, od lat i Ci, których widziałam pierwszy raz w życiu. Co ciekawe, każdy z nich wniósł coś nowego w moje życie lub przypomniał mi coś, o czym warto pamiętać lub co dobrze jest pielęgnować. Przypomnieli mi, że warto rozmawiać. Że w każdym z nas mieszka niezła historia, która tylko czeka na to, aby ją odkryć. I co ciekawe, każdy odkrywa w niej inną cząstkę, ważną w swoim własnym kontekście. Na przykład Sandro. Sardyńczyk, który dwadzieścia lat swojego życia spędził w Monachium, w miejscu tętniącym życiem, aby wreszcie wrócić z cała rodziną do rodzinnej Sardynii do maleńkiego miasteczka, z którego wszędzie jest daleko. I tutaj odkryć, że to jest najpiękniejsze miejsce na ziemi. I tak sobie pomyślałam, że czasem dzieje się tak, że wędrujemy daleko i długo, żeby odkryć coś co mieliśmy tuż obok. I jeśli to jest potrzebne, to trzeba się w taką podróż koniecznie wybrać. Dla Sandro, jego decyzja stanowi świadectwo patriotyzmu, a dla mojej znajomej przypadek.
Przez długi czas w życiu miałam problem z proszeniem o pomoc. Nie twierdzę, że teraz to już dla mnie 'bułka z masłem'. Niemniej, między innymi, podróże trochę mnie tego nauczyły, a może nawet delikatnie zmusiły. Bo nagle okazuje się, że w sytuacji, w której nie ma wyjścia i syndrom 'zosi samosi' nie wystarczy, czyli kiedy tej pomocy naprawdę potrzebuję, zawsze znajdzie się ktoś, kto szczerze pomoże. Zupełnie bezinteresownie. Tak było w lipcu tego roku gdy z moją kuzynką i jej synem szukałyśmy chyba ze dwie godziny wieczorem naszego hotelu. Czując już wyczerpanie, kuzynka podeszła do pana rozwożącego wino i oto człowiek powiedział: 'Wsiadajcie, zawiozę Was'. Już tyle razy zaskoczyła mnie skala wsparcia, gdy poprosiłam o pomoc. Warto! I warto też pomagać. Ta zupełnie bezinteresownie i poza skalą social media. Czasem dobrze nawet odrobinę się poświęcić i dać od siebie coś co może nas kosztować trochę więcej niż kliknięcie na klawiaturze. Zygmunt Baumann zwrócił w to lato moją uwagę na zjawisko, które określa mianem 'bezbolesnej moralności'. Pomagamy na potęgę przed ekranem komputera lub telewizora, kiedy nie musimy zbytnio rezygnować ze swojej wygody. Zaczęłam trochę nad tym myśleć i nawet delikatnie działać. Czasem warto zajrzeć do pokoju człowieka mieszkającego obok nas lub nawet w naszym domu i poćwiczyć własną cierpliwość poprzez pomaganie mu w czymś i powstrzymanie się od wylania na niego całej naszej frustracji. Bywa trudne do wykonania, jednak satysfakcja murowana.
Czy odważyłbyś/odważyłabyś się zrobić to o czym marzysz, gdybyś miał/a pewność, że osoba, na której Ci zależy bezgranicznie wierzy w Ciebie i w to, że Ci się uda? Czasem, a może nawet często wystarczy, że uwierzy w Ciebie tylko jeden człowiek, aby zrobić ten pierwszy przełomowy krok. Krok, który zmienia wszystko. Jeśli chcesz być tym człowiekiem, który innych pcha do zrobienie pierwszego korku, nieważne, czy dużego czy całkiem małego, zaufaj mu, uwierz bez złożeń, oczekiwań, trochę nawet bezczelnie, wychodząc z założenia, że 'czemu nie' ? Masz szansę zobaczyć niesamowitą przemianę człowieka obok Ciebie. Zaobserwowane wielokrotnie.
Warto poznać historię miejsca, z którego pochodzimy. Swoją historię. Urlop sprzyja wyjazdom, planowaniu dalekich podróży i odcinaniu się tego, co mamy na co dzień. I nie ma w tym nic dziwnego. Łapiemy dystans, odpoczywamy z dala od domowych obowiązków i rytuałów. Jednak, warto także poświęcić chwilę, aby zastanowić się co ja wiem, na temat miejsca, w którym się urodziłam/urodziłem? O miejscu, z którego pochodzę. Po co to komu? Bo coś jest w nas takiego, że żeby wznieść się wysoko na skrzydłach, dobrze jest znać swoje korzenia, to z czego wychodzimy i w pełni to akceptować. Odkryłam, że im bardziej, mamy to w sobie jakoś niepoukładane, to tym bardziej będzie nam to doskwierać. Tak często nie wiemy nic o mieście, wiosce w której się urodziliśmy lub wychowaliśmy. Poza nazwą tego miejsca nic innego nie przychodzi nam do głowy. Czasem się tego wstydzimy lub z tym walczymy. Tymczasem, mnie zawsze porusza do głębi, kiedy jestem za granicą lub w jakimś miejscu w Polsce i osoba która spotykam jest zakochana w swojej maleńkiej miejscowości oraz wszelkimi sposobami chce tę miłość do tego miejsca zaszczepić także we mnie. Jest przekonana, że to prawdopodobnie najpiękniejsze miejsce na świecie. Bez problemu, wskaże miejsce gdzie zjesz najlepsze buritto, ślimaki, pizzę czy sałatę. Jest w tym coś niesamowitego. Uświadomiłam sobie w te wakacje bardzo mocno, że to przecież my nadajemy miejscom znaczenie. Jesteśmy jego częścią. Może więc warto poświęcić chwilę uwagi, aby odkryć swoje pochodzenie na nowo? Polecam.
A Ty co odkryłaś/eś w te wakacje?